Można przyrównać dark jazz do synthwave’u, odwołującego się do przeszłości, ale tworzonego współczesnymi środkami wyrazu i mocno we wspomnianej nostalgii te lata estetyzującego. Jak to ktoś kiedyś powiedział: „Wspomnienia są zawsze w rozdzielczości HD”
Autor: Przemysław Murzyn
Jest już bardzo późno, chyba zbliża się trzecia nad ranem. Siedzę w obskurnym barze, do którego wejście znalazłem w bocznej alejce między kontenerem na śmieci i schodami przeciwpożarowymi. Gdyby nie słabo migający neon, pewnie bym w ogóle tę knajpę przegapił. Powietrze wewnątrz jest tak gęste od dymu papierosowego, że ciężko się oddycha. Barman leniwie przeciera ladę i widać, że chce już iść do domu. Przy sąsiednim stoliku jakiś nieszczęśnik zasnął przy na wpół opróżnionej butelce bourbona. Zapewne nie pierwszej. Na scenie młoda dziewczyna śpiewa smutne piosenki przy akompaniamencie leniwego pianina. W pewnym momencie nasze spojrzenia się spotykają…
To takie dość sztampowe zarysowanie atmosfery, która uwodzi słuchaczy na wielu płytach darkjazzowych. Najpopularniejszą dziś grupą tworzącą w tym gatunku jest chyba Bohren & Der Club Of Gore, zespół pochodzący z niemieckiej miejscowości Mülheim an der Ruhr. Zespół rozgłos zyskał wydaną w 1995 r. płytą „Gore Motel”, co ciekawe, zyskując wielu fanów pośród metalowej braci.
Pomimo Bruce’a Lee na okładce album bardziej przywodził jednak na myśl klimat filmów Lyncha oraz inspirowanych nim produkcji neo-noir z lat 90. w stylu „Red Rock West”. Dopiero kolejne produkcje, z naciskiem na „Sunset Mission” i „Black Earth” skręciły bardziej w stronę klasycznego noir z lat 40. Aczkolwiek musimy pamiętać, że jest to potęgowana odpowiednią porcją mroku i melancholii współczesna stylizacja, bazująca na nostalgii, muzycznie nawiązująca często do Coltrane’a albo Milesa Davisa, lecz jednocześnie przefiltrowana przez XXI-wieczną wrażliwość i sposób komponowania muzyki.
Wydaje mi się, że można – przynajmniej na pewnej płaszczyźnie – przyrównać dark jazz do synthwave’u, też odwołującego się do przeszłości, w tym przypadku lat 80., ale tworzonego współczesnymi środkami wyrazu i mocno we wspomnianej nostalgii te lata estetyzującego. Jak to ktoś kiedyś powiedział, „wspomnienia są zawsze w rozdzielczości HD”.
Dziś Bohreni to uznana marka, często koncertująca, nawet na dużych imprezach typu Off Festival. Miałem przyjemność zobaczyć – albo raczej usłyszeć – ten występ, bo pamiętam, że kiedy grali, scena była skąpana w nieprzeniknionej ciemności. Można chyba stwierdzić, że stworzyli albo mocno rozpropagowali nowy gatunek muzyki, a na naśladowców nie trzeba było długo czekać. Muzycznie trzon dark jazzu zawsze składa się na skrajnie leniwą sekcję, ambientowe tła, sentymentalne partie pianina i wiodący saksofon, trąbkę, czasem inne dęciaki. Choć, o ile pamiętam, akurat na wspomnianym „Gore Motel” saksofon był obecny w formie bardzo ograniczonej. A może nie było go w ogóle? Wybaczcie, pamięć bywa zawodna. Natomiast na przestrzeni lat powstało kilka inspirowanych Bohrenami, choć też bardzo kreatywnych zespołów, które starały się poszerzyć darkjazzową formułę, wprowadzając nowe brzmienia bądź łącząc ją z innymi formami muzycznymi. I kilka z nich odniosło mniejszy lub większy sukces.
Najwięcej słusznego rozgłosu zyskały formacje, w które zaangażowany był holenderski muzyk Jason Kohnen, stary metal, ale też osoba o bardzo szerokich horyzontach muzycznych udowadniająca to w niezliczonej ilości projektów. Kiedyś mocno zamieszała mi w głowie doommetalowa płyta „Solar Lovers” Celestial Season, na której Jason grał na perkusji. Natomiast w połowie XXI w. muzyk założył wraz z kilkoma kolegami i koleżankami kolektyw The Kilimanjaro Darkjazz Ensemble, a chwilę później jego bliźniaczy twór The Mount Fuji Doomjazz Corporation. Obie formacje swoje najlepsze dzieła wydały w uznanej Denovali Records. Materiały te charakteryzowały się szerszą paletą środków wyrazu, wprowadzeniem wokali i ogólnie większym rozmachem aranżacyjno-brzmieniowym. W tym miejscu polecam zwłaszcza wspaniały album „From The Stairwell” The Kilimanjaro Darkjazz Ensemble. Obie grupy dziś już nie istnieją, natomiast Jason Kohnen wciąż eksperymentuje z dark jazzem w takich grupach jak The Thing With Five Eyes albo The Lovecraft Sextet.
Kilka kapitalnych płyt wydał zespół wprost nawiązujący do „Twin Peaks”, czyli Dale Cooper Quartet And The Dictaphones. Zwłaszcza ich drugie pełne wydawnictwo –„Metamanoir” – zajmuje szczególne miejsce w moim sercu. I powiem szczerze, że w moim odczuciu to najpiękniejsza płyta, jaka wyszła w drugiej dekadzie XXI w., bez względu na gatunek.
Współczesny jazz noir
A co dziś słychać w gatunku dark jazzu? Sprawdźmy. Przyglądam się czterem aktywnym dziś projektom czarującym słuchaczy noirowymi brzmieniami. Choć od razu uprzedzam, że są to moje wybory. Wiele wartych uwagi projektów na pewno przemknęło pod moim radarem, wielu po prostu nawet nie słyszałem. Nie będę też wspominał o artystach, które wykorzystują dark jazz jako jedną, niekoniecznie dominującą część składową muzyki, jak przykładowo robi ukraiński, w założeniu blackmetalowy White Ward.
Midnight Smoke
Zacznijmy od Midnight Smoke, amerykańskiego jednoosobowego projektu prowadzonego przez Leroya Williama Ledgerwooda. Wygląda na to, że Leroy źle się czuje w naszych czasach i chętnie przeniósłby się w przeszłość, albowiem jego Midnight Smoke na jednych płytach oferuje więcej niż solidny dark jazz, a na innych podobnie odwołujący się do lat minionych, wspomniany wcześniej synthwave. Lata 40., lata 80., nieważne byle porzucić współczesną udrękę i wrócić do tamtych pięknych czasów. Trochę sobie żartuję, bo gdyby tak było w rzeczywistości, to Leroy byłby bardzo naiwnym człowiekiem, ale oczywiste jest, że facet kocha tamte czasy, tamte filmy, tamten klimat i stara się podzielić tą miłością w swojej muzyce. I robi to bardzo skutecznie.
Gość naprawdę ma smykałkę do świetnych melodii. Natomiast jego fascynacja zarówno dark jazzem, jak i synthwave’em sprawia, że te wpływy na przestrzeni całej dyskografii często łączą się i przenikają. Według mnie wszystkie materiały Midnight Smoke, które można znaleźć na Bandcampie, warte są uwagi, ale najbliżej dark jazzu w najczystszej formie są płyty „Lost Hearts” i wspaniała „Harlem Night Riders”. Jasne, że duch Bohrenów jest tu zauważalny, ale przy tym – jak mówię – te numery od razu wpadają w ucho, saksofon uwodzi słuchacza niczym zjawiskowa femme fatale, a pojawiające się tu i ówdzie ambientowe pasaże dodają muzyce jeszcze więcej przestrzeni.
Dziś sporadycznie pierwsze przesłuchanie jakiegoś utworu budzi u mnie przysłowiowe ciary. Tytułowy numer z „Harlem Night Riders” wywołał u mnie taką właśnie niekontrolowaną reakcję. Niezwykłe dźwiękowe przestrzenie, romantyzm podszyty fatalizmem, a może odwrotnie? Piękna rzecz. Zarówno w tym, jak i w kilku innych kawałkach elektroniczne tła sprawiają, że przy całej tej noirowej estetyce gdzieś spod muzycznego monochromatyzmu nieśmiało przebija czasem blask kolorowych neonów. „Harlem Night Riders” polecam w pierwszej kolejności, ale jeśli lubicie też synthwave i soundtracki z filmów z lat 80., to warto zapoznać się z całą dyskografią. Szkoda, że prawie wszystkie płyty są dostępne wyłącznie w wersji cyfrowej.
Senketsu No Night Club
Przenieśmy się ze Stanów Zjednoczonych do Włoch i poznajmy Adriana Vincentiego, niezwykle wszechstronnego muzyka, który z równą swadą tworzy noise/death industrial (np. w Zoloft Evra), jak i neofolk (L’Amara). Jego głównym projektem, w którym miksuje wszystkie swoje inspiracje i fascynacje, jest grupa o wdzięcznej, wprost odwołującej się do „Nocnego Pociągu z Mięsem” Clive’a Barkera nazwie, czyli Macelleria Mobile Di Mezzanotte. Natomiast ze wszystkich rodzajów tworzonej przez siebie muzyki wydaje się, że szczególną miłością Adriano obdarzył dark/doom jazz, który nagrywa w co najmniej pięciu projektach (może być ich więcej, lecz któryś mi umknął). Dziś opowiem o dwóch z nich.
Senketsu No Night Club. Taka nazwa automatycznie kieruje nasze myśli gdzieś na Daleki Wschód. Jest to słuszne skojarzenie. Jeżeli jeszcze dodam, że pierwszy numer z debiutanckiej płyty nazywa się „Flowers Of Flesh And Blood”, to możemy domniemywać, z czym będziemy mieć do czynienia. Adriano przyznaje, że projekt ten jest owocem fascynacji ekstremalnym kinem japońskim, zarówno tymi bardziej obskurnymi produkcjami z gatunku pinku eiga, jak i gore spod znaku serii „Guinea Pig”.
Jak to się ma do dark jazzu? Otóż Adriano wymyślił sobie, że skoczy na główkę do pustego basenu i dokona karkołomnego połączenia noirowych klimatów z japońskim harsh noisem. I tu niespodzianka: to działa. Na wydanym przez szanowaną Old Europa Cafe debiucie słychać, że grupa jeszcze bada teren, nakładając na jazzowe pasaże bardziej chrzęszczące i zgrzytające elementy. Ale paradoksalnie idea projektu właśnie na tej płycie wybrzmiewa najlepiej, bo na kolejnych Adriano z kolegami idą na pełnej albo w jedną, albo w drugą stronę. I tak np. płyty takie jak „Shikkoku” albo „Ejiki” to nastrojowy, czysto Bohrenowski dark jazz. Z kolei „沈丁花” (co Google Translator tłumaczy jako „Dafne”) to szalona noise’owo-freejazzowa jazda. I choć debiut lubię chyba najbardziej, to każda płyta Senketsu No Night Club jest jedynym w swoim rodzaju doświadczeniem, a z każdym kolejnym wydanym materiałem Adriano Vincenti zdaje się nam mówić: „Spodziewajcie się niespodziewanego”.
Waveshard
O tej grupie opowiadałem już w recenzji na kanale Youtube Santa Sangre Magazine, ale jest to rzecz na tyle warta uwagi, że poświęcę jej kilka słów także tutaj. Na potrzeby tego projektu Adriano z kolegami zatrudnili wokalistkę, Simonę Navasinskiene. I jakkolwiek banalnie to zabrzmi, jej udział faktycznie wniósł kobiecy pierwiastek do tej muzyki. Jednocześnie ze wszystkich darkjazzowych inkarnacji Adriana Vincentiego ta jest najbardziej zmysłowa i jednocześnie najbardziej refleksyjna. Wokalistka mruczy kusząco, szepcze, śpiewa z manierą zbliżoną do Julee Cruise.
Stąd też feeling jedynej do tej pory wydanej płyty, zatytułowanej po prostu „Waveshard”, bliższy jest „Twin Peaks” niż klasycznemu noir. Muzyka Waveshard jest ambientowo rozleniwiona, nastrojowe elektroniczne pejzaże często nie stanowią tła, ale są podstawą kompozycji, a brzmienia trąbki (bo na „Waveshard” mamy chyba trąbkę, nie saksofon) oraz delikatne partie rytmiczne dryfują po tym ambientowym przestworzu niczym w stanie nieważkości, co najpełniej wybrzmiewa w najpiękniejszej chyba kompozycji „Hardships Fade”. Na przestrzeni całej płyty pojawiają się tu i ówdzie subtelne trip-hopowe loopy, czasem pobrzmiewają też echa dream popu. To wszystko sprawia, że ze wszystkich omawianych dziś grup ta zdaje się najmniej emanować „mrokiem”. To muzyka przepełniona nie tyle nawet nostalgią za minionymi czasami, ile mająca bardziej introspektywny wymiar. Być może za utraconym kochankiem, który zostawił cię dla innej?
Daleki jestem od stwierdzenia, że dark jazz jest gatunkiem jakoś bardzo nieprzystępnym w tym zawartym w nazwie „mrok”. Ale jeżeli nieszczególnie was pociągają klimaty wprost nawiązujące do starego noir, a zamiast tego poszukujecie bardziej osobistych emocji, muzyki nieomal wprost zaglądającej w czyjąś duszę, sprawdźcie Waveshard. Raczej nie pożałujecie.
Adriano Vincenti para się dark/doom jazzem także w Detour Doom Project/Ensemble, Last Call At Nighthowls, a także w dużym stopniu wykorzystuje tę estetykę w swoim macierzystym projekcie Macelleria Mobile Di Mezzanotte. Myślę, że wszystkie są warte uwagi, ale te dwa opisane wyżej najbardziej przypadły mi do gustu. Nasz Włoch prowadzi również label Signora Ward Records, gdzie obok noisów i ambientów z lubością wydaje też mroczne jazzy innych artystów. Warto sprawdzić.
The Midnight Shade
Na koniec kilka słów o jeszcze jednym zespole o „północnej” nazwie, czyli The Midnight Shade. Szczerze mówiąc, nie wiem jak geograficznie umiejscowić The Midnight Shade. Jeden z muzyków, Izzy Op de Beck, jest Belgiem, który nawiasem mówiąc gra też w Waveshard i Senketsu No Night Club, natomiast drugi, ukrywający się pod inicjałami SG… nie mam pojęcia. Nie jest to aż tak istotne. Ważniejsze, że muzyka The Midnight Shade wydaje się być dokładnym przeciwieństwem Waveshard. Nie znajdziecie tu wyciszonej melancholii i mglistej eteryczności rodem z omawianej przed chwilą płyty. Zamiast tego nad jedyną do tej pory wydaną EP-ką projektu unosi się ponura, apokaliptyczna aura rodem z płyt z ciężkim metalem.
Zaryzykowałbym wręcz stwierdzenie, że jest to black/doom metal uzyskany dark jazzowymi środkami wyrazu. Prym wciąż wiedzie rozleniwiona sekcja rytmiczna i trąbka, ale zamiast elektroniki tym razem tła stanowią rozmyte pogłosem elektryczne gitary. To już nie jest historia prywatnego detektywa prowadzącego śledztwo w skąpanej w nieustającym deszczu metropolii. To nie jest femme fatale uwodząca nas czerwienią swych ust. Nic z tych rzeczy. To upadłe miasto, w którym żaden system sprawiedliwości od dawna nie istnieje. Wszyscy przyzwoici ludzie uciekli albo od dawna nie żyją. To jest muzyka, która ci uświadamia, że zło zatriumfowało.
Tak naprawdę gdyby delikatnie przesunąć kilka akcentów, otrzymalibyśmy ciężką i ponurą płytę metalową. Może nie aż tak jak Nadja, ale… nie wiem, weźmy np. wolniejsze momenty z twórczości The Ruins Of Beverast, zepchnijmy metalowy element w tło, dołóżmy i wyciągnijmy na pierwszy plan dark jazzowe atrybuty. Wtedy w przybliżeniu otrzymamy The Midnight Shade. To nie jest jakaś strasznie hermetyczna muzyka, nie popadajmy w skrajności. Ale jak na dark jazz wzbudza ta EP-ka pewien podskórny niepokój, nie pozostawiając słuchacza w nostalgicznym zadumaniu. Na takie dźwięki w ramach dark jazzu też jak najbardziej znajdzie się miejsce, dlatego warto obadać wydaną przez Corvus Records EP-kę The Midnight Shade.
Wspomniane grupy to tylko czubek góry lodowej. Pisząc poprzedni artykuł o nowych zjawiskach w neofolku, miałem poczucie korzystania z bardzo ograniczonej puli. Natomiast w przypadku dark jazzu spokojnie mógłbym pociągnąć ten tekst dalej. Nie wspomniałem chociażby o świetnym fińskim projekcie Heroin And Your Veins (choć oni nie wydali niczego nowego od ponad 10 lat, więc zakładam, że już nie istnieją). Świetne rzeczy tworzył norweski Manet, choć od nich też w ostatnim czasie cisza… Masa rzeczy pozostała do odkrycia.
Ale na koniec muszę to napisać. Najpiękniejszym numerem darkjazzowym, jaki kiedykolwiek, powstał są „Wieczory” Michała Lorenca ze ścieżki dźwiękowej „Psów 2” Pasikowskiego. Tyle.