Retrogroza: Halloween Midnight Club vol. 1

Candy apples and razor blades, little dead are soon in graves… I remember Halloween! – Misfits

Autorka: Justyna Wróblewska

Nadchodzi ulubione święto dzieci nocy, Halloween. Wokół pełno imprez i atrakcji, jesienna aura zachęca do spacerów po cmentarzu, a kina przyciągają maratonami horrorów. Jeżeli jednak planujecie zostać w domu i zastanawiacie się, jaki seans zaplanować na ten wyjątkowy wieczór, spieszę z pomocą. W zależności od tego, czy lubicie mrok i gotycki klimat, czy może preferujecie spędzać tę noc na wesoło – wybrałam zarówno tytuły nastrojowe, jak i szalone twory nieokiełznanych lat 80. Oto 6(66) propozycji na halloweenowy maraton.

Żelazna róża (reż. Jean Rollin, 1973)

Jean Rollin, francuski twórca przez lata niedoceniany i niezrozumiany, specjalizował się w dużej mierze w horrorze wampirycznym. „Żelazna róża to najbardziej personalne i wyjątkowe z dzieł Rollina, udowadniające, że był artystą przez wielkie A. Jednocześnie to największa finansowa porażka reżysera. Tym razem, zamiast typowo horrorowej fabuły, dostajemy opowieść o miłości, która przeradza się w anatomię obłędu i autodestrukcji. Cytując samego reżysera: Za historią kryje się wielki smutek, melancholia i pragnienie miłości, której nie da się odnaleźć.

Bohaterami filmu jest para, która podczas randki trafia na cmentarz. Gdy zapada zmrok, chłopak i dziewczyna zdają sobie sprawę, że nie mogą znaleźć wyjścia. Choć film Rollina teoretycznie pozbawiony jest elementów nadnaturalnych, swym klimatem i dziwnością przypomina rasowy horror. Pojawiają się w nim typowe dla artysty (wielkiego fana Luisa Buñuela) elementy surrealizmu w postaci przechadzającego się po cmentarzu klauna w żałobie (nawiązującego do innych filmów reżysera) czy wampirycznie ubranego mężczyzny.

Prawdziwą gwiazdą filmu jest cmentarz, Cimetière de La Madeleine d’Amiens, o typowo europejskiej architekturze, zachwycający swym pięknem, ale i groźny, będący więzieniem bohaterów. Miejsce nie w pełni z tego świata, znajdujące się jak gdyby poza czasem. Wszelkie lokalizacje pojawiające się w filmie – pusta plaża, zdezelowane lokomotywy – symbolizują śmierć. Niegdyś pełne ludzi i życia, dziś ciche i opuszczone. Tak samo między dwojgiem kochanków umiera miłość.

Kontrast pomiędzy żywotnością postaci a turpistycznym entouragem pełnym kości i czaszek (na planie użyto prawdziwych ludzkich szczątków) wybrzmiewa niczym memento mori i baudelaire’owskie przypomnienie o przemijaniu. Malownicze, zamglone kadry, poetycko-filozoficzne dialogi i wszechobecna melancholia to elementy charakterystyczne dla Rollinowskiego kina. Z pewnością nie przypadną do gustu każdemu, warto jednak podejść do nich z otwartą głową i chłonąć niczym obrazy.

Miasto umarłych (reż. John Llewellyn Moxey, 1960)

Check into horror hotel, this place is creepy and it’s somber too – śpiewali The Misfits w początkach swojej kariery. I jak to mieli w zwyczaju, inspirację zaczerpnęli z klasycznego horroru – „The City of the Dead”, znanego też jako „Horror Hotel”. Film przypominający atmosferą (oraz obsadą) obrazy wytwórni Hammer, moim zdaniem bijący je jednak na głowę. Fragmenty „Miasta umarłych” możecie kojarzyć z takich klipów jak Bring Your Daughter… to the Slaughter Iron Maiden czy Sleepless Nights Kinga Diamonda.

Fabuła prezentuje się następująco: studentka Nan Barlow wybiera się do miasteczka Whitewood, by poznać jego historię związaną z czarną magią. Na miejscu melduje się w hotelu The Raven’s Inn prowadzonym przez ekscentryczną panią Newless. Gdy wokół zaczyna dziać się coraz więcej dziwnych rzeczy, dziewczyna zaczyna obawiać się o swoje życie. Zwłaszcza że nadchodzi święto Candlemas.

Gęsta atmosfera, czarno-biały obraz, tajemnica, hitchcockowski zwrot akcji i gotycki entourage sprawiają, że „Miasto umarłych można określić jako horror wzorcowy. Małe miasteczko skąpane jest we mgle, postacie pojawiają się i znienacka znikają, w hotelu urządzane są potańcówki, ale gdy na chwilę odwrócisz wzrok – wszystko rozpływa się w powietrzu. Na ścianach tańczą dziwaczne cienie, w kościele straszy obłąkany ksiądz, a w piwnicy… tego nie zdradzę. Legendy o czarownicach, tajemniczych kultach i klątwach sprawiają, że film ma w sobie sporo z folk horroru. Na dokładkę mamy tu też kultowego Christophera Lee w kolejnej ciekawej roli. Film Moxeya to czysta perfekcja. Przekonajcie się sami.

Children Shouldn’t Play with Dead Things (reż. Bob Clark, 1972)

Rzecz tylko dla wytrwałych. Grupa aktorów wyrusza na niezamieszkałą wyspę, by zainscenizować satanistyczny rytuał na tamtejszym cmentarzu. Rzecz jasna, nie jest to najmądrzejszy pomysł na świecie, o czym przekonają się, gdy zmarli zaczną wstawać z grobów. Prosta i dobrze znana fabuła nie zaskoczy już nikogo, niemniej może oczarować każdego miłośnika lat 70. oraz horrorów o zombie. Przede wszystkim dlatego, że wziął się za nią wyjątkowo utalentowany reżyser, Bob Clark, twórca takich obrazów jak kultowy proto-slasher„Czarne święta” (1974) czy przejmujący horror o żołnierzu, który poległ w Wietnamie, by wrócić do domu jako zombie – „Dead of Night” (1974).

Pomimo widocznie niskiego budżetu oraz niezbyt profesjonalnego, kampowego aktorstwa, efekt finalny ma w sobie masę wdzięku. Kolorowe, typowe dla lat 70. stroje, hipisowski klimat i wątki okultystyczne doskonale oddają ducha epoki. Należy jednak podkreślić, że przez dwie trzecie filmu na ekranie dzieje się niewiele. Przegadaną większość rekompensuje jednak akt finalny, podczas którego nieumarli powstają z grobów przy akompaniamencie psychodelicznych dźwięków, a następnie rozpoczyna się Romerowskie oblężenie i (niezbyt krwawa) rzeź. Dużą rolę odgrywa tu interesująca lokalizacja. Wysepka z małym cmentarzykiem wygląda dość egzotycznie, jednocześnie pozostając upiornie gotycką za sprawą ulokowanego na niej cmentarza i połaci mgły.

Ciekawostka: „Children Shouldn’t Play with Dead Things” był jednym z pierwszych horrorów, które pokazały gejów jako istotne dla fabuły, pozytywne postacie.

Noc demonów (reż. Kevin S. Tenney, 1988)

Mój halloweenowy faworyt i pierwszy film, który przychodzi mi na myśl w kontekście tego święta. „Noc demonów” to kwintesencja lat 80. Krzykliwe makijaże, wymyślne efekty specjalne, gore, mnóstwo świetnej muzyki i humoru, czyli horror idealny dla miłośników takich tytułów jak „Martwe zło” (1981) czy „Demony” (1985).

Rzecz dzieje się w halloweenową noc, podczas której grupa nastolatków urządza imprezę w opuszczonym domu pogrzebowym i – jak to u niemądrej młodzieży bywa – postanawia odprawić tam seans spirytystyczny. Przywołany demon opętuje osobę po osobie, a impreza zamienia się w krwawą rzeź. Proste, a jakże efektowne. Nikt nie kryje tu, że film czerpie garściami z kultowego obrazu Sama Raimiego, zamiast tego twórcy bawią się w najlepsze, serwując nam coś w rodzaju „the best of 80’s horror”.

Mamy więc grupę stereotypowych amerykańskich małolatów, którzy reprezentują niemal wszystkie licealne archetypy – królową balu, gotycką outsiderkę, bad boya, grzeczną kujonkę, śmieszka. Jest też odpowiedni entourage w postaci niszczejącego domu pogrzebowego pełnego pajęczyn czy kandelabrów. W końcu są i demony, które sprawiają, że opętany zamienia się w czerwonookie monstrum o spiczastych zębach. Atmosfera grozy i obłędu podlana radosnym, rock’n’rollowym sosem z krwi. Wisienką na torcie jest kultowa scena tańca gotyckiej Angeli – stroboskopowe światło podkreśla każdy teatralny ruch dziewczyny, a w tle lecą ulubieńcy wszystkich wampirów – Bauhaus. In nomine patri et filii et spiriti sanctum! – wykrzykuje Peter Murphy, podczas gdy Angela zamienia się w demona. Poezja.

Obejrzyj film: https://www.youtube.com/watch?v=Qjua87z9OW0&t=33s

The Cemetery of Terror (reż. Rubén Galindo Jr., 1985)

Meksykański horror Rubéna Galindo Jr., syna kultowego reżysera Rubéna Galindo Aguilara specjalizującego się w mexploitation to przypadek filmu, który z dużym powodzeniem mógłby konkurować z wieloma dobrze znanymi przykładami kina grozy i zapewne cieszyłby się popularnością, gdyby nie fakt, że powstał w Ameryce Łacińskiej.

Akcja rozgrywa się w Halloween, podczas którego grupka studentów postanawia pobawić się w czary. Niewinne żarty kończą się wskrzeszeniem parającego się czarną magią seryjnego mordercy, Devlona. W międzyczasie na miejsce akcji, cmentarz koło dawnego domu nieumarłego, przybywa piątka dzieciaków, które postanowiły spędzić święto w klimatycznej scenerii. Dzieci staną się świadkami powstania z grobu hordy zombie i wraz z dawnym psychiatrą Devlona będą musiały stoczyć bój na śmierć i życie.

Czy możecie sobie wyobrazić bardziej adekwatny seans? „The Cemetery of Terror odznacza się klimatem wręcz idealnym. Halloweenowa noc, stary, opuszczony dom pełen pajęczyn i mebli przysłoniętych prześcieradłami oraz zamglony, klimatyczny cmentarz nawiązują do klasycznych horrorów, tworząc iście gotycką atmosferę. Moment powstania nieumarłych z grobu wygląda jak żywcem wyjęty z teledysku do Thrillera Michaela Jacksona (jeden z dzieciaków nosi nawet kurtkę z podobizną artysty), a ich charakteryzacja przypomina tę znaną z włoskiego kina grozy.

Film miesza w sobie krwawy slasher, zombie flick i horror okultystyczny, czerpie też inspirację z wielu klasyków kina grozy – od Trylogii „Bram Piekieł” (1980–1981) oraz„Zombie – pożeraczy mięsa” (1979) Lucio Fulciego, przez „Halloween” (1978) Johna Carpentera, po opisywane wyżej „Children Shouldn’t Play With Dead Things”. Fani chodzących truposzy, zamglonych cmentarzy i halloweenowego, wesoło-upiornego klimatu proszeni są o rozpatrzenie powyższej propozycji.

Śmierć zza drzwi (reż. J.R. Bookwalter, 1989)

Szalona jazda bez trzymanki opowiadająca o świecie opanowanym przez zombie. Oklepane? Teoretycznie tak, ale dzięki połączeniu sił i nieograniczonej wyobraźni takich twórców jak J.R. Bookwalter, Sam Raimi (reżyser „Martwego zła” [1981]) i Bruce Campbell (reżyser, odtwórca roli Asha w „Martwym źle”) film nie nudzi ani przez sekundę. Humorystyczne podejście do tematyki i typowe dla satyry przerysowanie sprawiają, że „Śmierć zza drzwi” ogląda się lekko i przyjemnie.

Horror zaskakuje wieloma zabawnymi patentami, jak choćby umożliwieniem nieumarłym porozumiewania się za pomocą urządzenia wykorzystującego impulsy elektryczne („Feed me! I’m hungry!” – to jedyne, co mają do powiedzenia) czy wprowadzeniem wątku protestów przeciwko niehumanitarnemu traktowaniu i zabijaniu zombie. Poruszony zostaje też wątek sekt – w tym przypadku kultu kierowanego przez lidera wzorowanego na Jimie Jonesie, który hoduje zombie w piwnicy, twierdząc, że są one karą zesłaną przez Boga.

B-klasowe aktorstwo, absurdalne sceny i dialogi bawią do łez, a świetnie zrealizowane efekty specjalne ucieszą każdego miłośnika przerysowanego gore. Jeżeli lubicie odpadające części ciała, krew lejącą się strumieniami, flaki i wyrywane tchawice, to na pewno docenicie ten popis niskobudżetowej kreatywności. Fani „Martwego zła 2” (1987) czy „Powrotu żywych trupów” (1985) powinni poczuć się jak w domu i wyłapać mnóstwo nawiązań do klasyków kina grozy.

Back To Top