I wtedy wchodzi ON, cały na biało…
Autor: Krzysztof „enjoy” Polański
Najpierw były koncerty w Polsce – Kraków, Warszawa – i entuzjastyczne opinie, nawet od tych osób, które twierdziły, że TR/ST na żywo to strata czasu. To tylko nakręcało mnie jeszcze bardziej na ten show, aż w końcu przyszła moja pora, kiedy wyruszyłem do stolicy Niemiec. Sporej długości ogonek przed klubem dawał do zrozumienia, że zespół nie jest jakimś „no nejmem”, ma już wyrobioną markę, a świetna ostatnia płyta tylko powiększyła grono fanów i odbiorców.
Sporo już zwiedziłem klubów w Berlinie, ale wizyta w Festsaal Kreuzberg była moją pierwszą i muszę przyznać, że ten przybytek rozpusty idealnie nadawał się na ten koncert. Całość przypominała nieco klub z teledysku do Performace czy Przedstawienia, jak kto woli.
Weszli nieco spóźnieni, przy gęstych oparach suchego lodu, załomotała perkusja, zabulgotał Robert na wokalu i… wtf?! Facet przy pokrętłach i suwakach wyraźnie zaspał, tragedia pomieszana z rozczarowaniem. Słychać było jedynie laskę na perkusji, potocznie zwaną Jolką, która tłukła w te gary, jakby walczyła o życie, gdzieś tam przebijała się elektronika, a wokal jakby dobiegał z Rowu Mariańskiego. Pierwsze dwa utwory do stracenia, dopiero trzeci, Slug, wszystko wyrównał i dalej było już tak, jak być powinno.
Macie tak czasami, że nie możecie usiedzieć na jednym miejscu, wchodzicie w tryb nadmiernego poruszania, dreptania, chodzenia? Jasne, każdego czasami dopada nadmiar energii, a teraz pomnożymy to razy dziesięć i wyjdzie nam Robert Alfons na scenie. Ten facet nie ustał w spokoju nawet jednej minuty podczas tego koncertu, nawet utwory teoretycznie spokojne i wyważone zaśpiewane były w ruchu i ekspresji.
Biegał, skakał, kręcił wiatraki i gdyby nie wiadomo skąd nagle wyrosły mu skrzydła, pewno by odleciał. Tą energią zarażał publiczność i oczywiście znakomitymi utworami – Capitol, Candy Walls, Colossal to utwory dobrze znane i fantastycznie przyjmowane przez fanów.
Nieopodal mnie chłopak przybył ze swoją dziewczyną na wózku inwalidzkim, jej szczęścia nie umiem opisać, od machania piórami mało jej się głowa nie odkręciła. Robert nie odpuszczał nawet na moment, dorzucał dalsze wyjątkowe kawałki: All at Once z ostatniej płyty, cudowny Iris, a zaraz za nim mój ulubiony Bicep.
Rozpieszczał nas tego wieczoru, ponieważ ma na swoim koncie już pięć wydanych albumów i z każdego coś usłyszeliśmy. Oczywiście dominował ostatni Performance, pięć zaśpiewanych numerów, ale TRST nie pozostawał mu dłużny, również pięć propozycji usłyszeliśmy. Tylko jedna z The Destroyer 2 – ale za to jaka! – Iris. Zamykając temat setlisty, miałem szczęście usłyszeć dwa utwory więcej niż moi rodacy na koncertach w kraju.
Dla mnie osobiście miarą klasy wykonawcy jest to, czy potrafi oddać wokal ze studia, z płyty na żywo, wśród słuchaczy. Nagrywając album, można wszystko, ukryć niedoskonałości i wady, tymczasem live nie wybacza. Robert pod tym kątem może nie zaskoczył, ale wypadł fenomenalnie, z tym jego żabim śpiewem oczywiście; było doskonale, pomijając dwa pierwsze utwory, gdzie był akustyczny kryminał.
Na bis usłyszeliśmy aż cztery utwory i zrobiło się jeszcze bardzie tanecznie za sprawą Robrash i Run, drgały dechy na scenie, podskakiwaliśmy my, biło się szkło, Robert popijał prosecco, a Jolka na perkusji śmiała się szczęśliwa, jakby właśnie wychodziła za mąż – w sumie to nie wiem, czy to dobre określenie ; ).
W sumie dwadzieścia utworów,
dwadzieścia fantastycznych chwil,
dwadzieścia nowych muzycznych wspomnień,
dwadzieścia powodów, dla których warto było być na tym koncercie,
dwadzieścia… bezcennych emocjonalnych wzruszeń.
Obserwuj TR/ST:
https://www.facebook.com/trstonline
(Foto główne: Muted Fawn)