Sylfidy rzucają na ciebie urok, nie możesz już się ruszyć. Kładziesz się na wznak na śniegu i wpatrujesz się w mroźne rozgwieżdżone niebo. I jest ci dobrze, jest tak zimno, że aż ciepło. Ostatnie minuty płyty to powolne zapadanie w wieczny sen…
Autor: Przemysław Murzyn
Choć urodzona w Sztokholmie, Shida Shahabi jest artystką pochodzenia irańskiego. Jej rodzice uciekli przed wojną iracko-irańską i osiedlili się w Szwecji, co sprawiło, że siłą rzeczy mała umuzykalniona Shida nasiąkała wpływami zarówno muzyki perskiej, jak i twórców zachodnich, głównie tych puszczanych w MTV w latach świetności tej stacji, z naciskiem na rockową i elektroniczną alternatywę. Ostatecznie jednak twórcze zainteresowania Shidy Shahabi podążyły w kierunku ambientu z domieszką modern classical oraz muzycznego eksperymentu, w którym bazę stanowią dźwięki fortepianu, z którym kompozytorka ma do czynienia od wczesnych lat dziecięcych.
Shida nagrała kilka regularnych płyt (dokładnie dwa długie krążki i dwie EP-ki) oraz przygotowała parę soundtracków do filmów. To właśnie w ten sposób po raz pierwszy zetknąłem się z jej twórczością. Było to przy okazji seansu „Falcon Lake”, filmu young adult z nadnaturalnym podtekstem. Nawiasem mówiąc bardzo lubię tę produkcję, także dzięki klimatycznej ścieżce dźwiękowej. A przypomniałem sobie o Shidzie Shahabi podczas tegorocznego Splat!FilmFest, gdzie miałem przyjemność zobaczyć w każdym aspekcie wspaniały francuski obraz zatytuowany „Else” w reżyserii Thibault Emina.
Pamiętam, że po powrocie na kwaterę pierwsze, co zrobiłem, to sprawdziłem to, czy nie ma stworzonego przez Shidę – wraz z bliżej mi nieznaną June Ha – soundtracku na Spotify. Nic z tego, świat byłby zbyt piękny. Ale zamiast tego okazało się, że we wrześniu tego roku artystka wydała materiał zatytułowany „Sylph (Original Score)” i jest to rzecz w moim przekonaniu zjawiskowa.
Ten tytułowy original score tym razem nie odnosi się jednak do filmu, lecz do przedstawienia tanecznego przygotowanego przez islandzką choreografkę Hallę Ólafsdóttir. „Sylph” to współczesna interpretacja „Les Sylphides”, baletu Michaiła Fokina z początku XX wieku, a tytułowe sylfidy to w pogańskich wierzeniach ludowych przybierające postać kobiet duchy o eterycznym charakterze. Jako osobie skrajnie antytanecznej trudno mi w jakikolwiek sposób odnieść się do samego baletu ani jak muzyka odnajduje się w takiej formie, ale nie przeszkadza mi to cieszyć się muzyką samą w sobie.
Na płytę składają się cztery utwory: trzy długie, ponad dziesięciominutowe formy oraz jedna krótsza, trwająca niecałe trzy minuty. I zaczyna się dość zaskakująco, bo prawie dwudziestominutowy Sylvestris to rasowy deep ambient, który otwierają field recordings zarejestrowane zapewne w jakiejś jaskini, natomiast później kompozycja ta pięknie rozwija skrzydła, a my ze wspomnianej groty wychodzimy wraz z towarzyszącymi nam sylfidami do północnego, spowitego zimnym styczniowym błękitem lasu.
Zresztą sam tytuł, Sylvestris po łacinie oznacza las. To niezwykle kojąca kompozycja, atmosferą przywodząca mi na myśl starsze płyty Alio Die, np. „Leaves Net”. Muzyka tchnie spokojem, ale i spowita jest mgłą tajemnicy niczym spacer pomiędzy wysokimi sosnami, kiedy na granicy pola widzenia majaczą zwiewne otulone białą poświatą sylwetki, a ich kuszący szept nawet z oddali wyraźnie dociera do twoich uszu. Czy to muzyka dobrze komponująca się z baletem? Nie wiem, ale do słuchania w stanie półsnu jest to rzecz idealna.
Za to utwór numer 2, House of Sylph, skrajnie różni się od poprzednika w kwestii dynamiki. Tym razem podstawę stanowią tu rytmiczne loopy, których Shida sukcesywnie nakłada na siebie coraz więcej i więcej, wprowadzając słuchacza w swego rodzaju frenetyczny trans. Trochę techno, trochę dub, a nade wszystko nowoczesna muzyka plemienna, przeplatająca się z zewowymi dronami przechodzącymi czasem w nieco hałaśliwe rejony. Sylfidy zataczają wokół słuchacza coraz węższe kręgi, mieszając mu w głowie i wywołując bezwarunkową uległość. Mimo zupełnie innej dynamiki tej kompozycji w porównaniu z Sylvestris, unosząca się nad muzyką chłodna skandynawska aura pozostaje bez zmian.
Trzeci utwór, Moth, może i jest krótki, ale to dark ambient pełną gębą, który przypomniał mi piękne momenty, kiedy poznawałem płytę „Horizons” autorstwa Northaunt. Podejrzewam, że Shida nigdy nie słyszała o tej płycie, bo to jednak trochę inne muzyczne światy (choć kto wie…), ale ja pewne paralele dostrzegam. I lot tej ćmy stanowi też wstęp do Blood Spa, fragmentu zamykającego płytę. I nie mam pojęcia, czy w opowieści Shidy Shahabi i Halli Ólafsdóttir sylfidy faktycznie zabierają nas do krwawego spa, lecz jeżeli tak, to jest to bardzo przyjemne doznanie. Nawet jeśli jest to ostatnia rzecz, jakiej doświadczymy w życiu. To prawdopodobnie najbardziej zadumana kompozycja na „Sylph”, oparta na przetworzonych dźwiękach wiolonczeli i kobiecych wokalizach. Sylfidy rzucają na ciebie urok, nie możesz już się ruszyć. Kładziesz się na wznak na śniegu i wpatrujesz się w mroźne rozgwieżdżone niebo. I jest ci dobrze, jest tak zimno, że aż ciepło. Ostatnie minuty płyty to powolne zapadanie w wieczny sen.
Zdaję sobie sprawę, że „Sylph” powstała w jasno określonym celu, jako część większej całości, ale nie zmienia to faktu, że jest to muzyka, której można spokojnie słuchać w oderwaniu od tego baletowego kontekstu. Fantastycznie sprawdza się ten materiał słuchany w domu, w słuchawkach na uszach. Shida Shahabi w sposób niezwykle sugestywny odrywa słuchacza od miejskiego tu i teraz, zabierając go w niesamowitą podróż w nieznane.
Album: https://shida-shahabi.bandcamp.com/album/sylph-original-score
Obserwuj Shidę Shahabi: