Pod urokiem skandynawskich wiedźm – Eivør i Sylvaine [RELACJA]

19 października w wypełnionym po brzegi warszawskim klubie Progresja wystąpiła jedna z najbardziej rozpoznawalnych i zarazem chyba najbardziej lubianych w naszym kraju skandynawskich artystek – wokalistka, instrumentalistka i kompozytorka, pochodząca z Wysp Owczych Eivør Pálsdóttir

Autorka: Agnieszka Janik

Była to już jej druga wizyta w Polsce w tym roku, w sierpniu artystka wystąpiła w Inowrocławiu, jako jedna z gwiazd odbywającego się tam corocznie festiwalu Ino-Rock. Warszawski koncert był częścią światowej trasy koncertowej, obejmującej swym zasięgiem Europę, Kanadę, Stany Zjednoczone, Australię i Nową Zelandię, promującej wydany w czerwcu, wyśmienity album „Enn”. Choć to jedenasty krążek w jej długiej i owocnej karierze solowej, muzyka na nim zawarta nie nosi żadnych śladów wtórności. Eivør przyzwyczaiła nas już do faktu, że tworzona przez nią muzyka sprytnie wymyka się wszelkim schematom i gatunkowym szufladkom.

Fot. Sigga Ella, Eivør

Zaczynała jako wokalistka znacznie bardziej folkowa, współpracowała z muzykami jazzowymi i rockowymi, by wreszcie pójść w stronę bardziej eksperymentalnych i mroczniejszych rejonów elektroniki. Jednocześnie tej muzycznej ewolucji towarzyszyła metamorfoza jej wizerunku scenicznego, z delikatnej dziewczyny w dojrzałą, pewną siebie kobietę, przystrojoną w zwiewne czarne szaty wiedźmę. Jedno jednak pozostaje niezmienne – jej charakterystyczny piękny głos, którym rzuciła urok na tysiące oczarowanych nią na całym świecie słuchaczy. „Enn” w pewnym stopniu kontynuuje styl obrany przez nią na poprzednich albumach – „Slør” i „Segl”, jednak jego odświeżone, przestrzenne, wręcz kosmiczne brzmienie wynosi jej muzykę w zupełnie nowy wymiar. Warto też dodać, że teksty utworów zostały tym razem napisane w całości w języku farerskim, we współpracy z poetką Marjun Syderbø Kjelnæs.

Okładka albumu „Enn” © Eivør

Do wspólnego udziału w europejskiej części trasy Eivør zaprosiła ukrywającą się pod pseudonimem Sylvaine norweską wokalistkę i multiinstrumentalistkę Kathrine Shepard i to ona punktualnie o 20:00 rozpoczęła ten niezwykły wieczór w Progresji. Sylvaine również wydała w tym roku nową EP-kę, zatytułowaną „Eg Er Framand”, na której odeszła od metalowego brzmienia na rzecz powrotu do swoich muzycznych korzeni.

Oprócz własnych kompozycji zreinterpretowała tradycyjne norweskie pieśni, a całość nagrała w XIX-wiecznym kościele Kampen Kirke z minimalnie wykorzystanym instrumentarium. Prym na płycie wiedzie jej głos i tak też zabrzmiał jej koncert. Wystąpiła na scenie sama, śpiewając utwory w większości a capella, czasem tylko akompaniując sobie na gitarze. Delikatny, dziewczęcy wokal Sylvaine i jej ciepłe, serdeczne usposobienie przeniosło publiczność w inny wymiar i stanowiło idealne wprowadzenie do jeszcze bardziej eterycznego świata muzyki Eivør.

Fot. Helena Aguilar Mayans, Sylvaine

I wreszcie, po krótkiej przerwie, z ciemności i mglistych oparów wyłoniła się Ona. Obleczona w powłóczystą lśniącą szatę po raz pierwszy, choć nie ostatni tego wieczoru, skojarzyła mi się z Lisą Gerrard. Zaczęła od subtelnego „Ein Klóta”, utworu, który rozpoczyna najnowszy album „Enn”. W trakcie tej trasy na scenie towarzyszy jej trójka zaprzyjaźnionych muzyków: Mattias Kapnas grający na elektrycznym pianinie i syntezatorach, Mikael Blak na syntezatorach i elektrycznym kontrabasie oraz na perkusji Per Ingvald Højgaard Petersen. Sama Eivør zaś wspomaga się grą na gitarze i szamańskim bębnie obręczowym.

Fot. Agnieszka Janik

Po tym delikatnym wstępie usłyszeliśmy kolejne trzy utwory z „Enn” (który ostatecznie został odegrany tego wieczoru w całości). Pulsujący, transowy „Jardartra”, w warstwie tekstowej będący wołaniem okaleczanej Matki Ziemi, chyba najbardziej wpadający w ucho, dream popowy „Hugsi Bert Um Teg” oraz balladowy „Purpurhjarta”, po którym artystka wróciła do repertuaru z poprzednich płyt. Wybrzmiały „Let it come”, „Skyscrapers”, „True Love”. Przy jednym ze swoich najbardziej znanych utworów – „Trøllabundin” – Eivør wreszcie sięgnęła po bęben obręczowy i przeistoczyła się w tą najbardziej dziką, wiedźmową wersję siebie, którą uwielbiam najbardziej.

Publiczność oszalała. Podobne szaleństwo wzbudziły w drugiej części koncertu pochodzący z nowej płyty „Upp Úr Øskuni” oraz „Í Tokuni”. „Upp Úr Øskuni” to mój faworyt z „Enn”, dedykowany kobietom, które wspierały Eivør przez całe jej życie, ale także w szerszym kontekście –  kobiecej mocy i siostrzeństwu. Jednocześnie to najmocniejszy moment na płycie, muzycznie wręcz zahaczający o metal, rejony do tej pory raczej artystce odległe. Przy „Í Tokuni”, piosence zainspirowanej mglistymi pejzażami Wysp Owczych, wokalistka zaprosiła publikę do wspólnego śpiewania. Jak można się domyślić, wyszło nam to raczej zabawnie, niemniej obie strony wyglądały na zachwycone.

Fot. Agnieszka Janik

Były tego wieczoru również momenty bardziej nastrojowe, tytułowy „Enn”, odnoszący się do obecnej, ciężkiej sytuacji osób mieszkających na terenach ogarniętych wojną, przyprawił mnie o gęsią skórkę, tak samo jak zamykająca płytę „Gaia” – poetycki hymn do Ziemi. Ponad półtoragodzinny występ zamknęły „Gullspunnin” i – zagrane już na bis – „Falling free”, jedne z najpiękniejszych piosenek w dorobku artystki.

W tym miejscu muszę się pochylić nad samym głosem i charyzmą Eivør. Jej wokalne możliwości, różne techniki śpiewania – od klasycznego po śpiew gardłowy, perfekcja wykonania i krystaliczna czystość głosu wprost zapierają dech w piersiach, dowodząc, że ludzki głos to najbardziej niezwykły ze wszystkich instrumentów. Eivør potrafi wydobyć z niego całą ogromną paletę emocji, które bezbłędnie trafiają w serca słuchaczy. Czasem jest chłodny jak skandynawski klimat, częściej gorący niczym lawa, bywa anielsko delikatny, innym razem dziki i nieokiełznany. Świadczy to nie tylko o wielkim talencie artystki, ale też o ogromie pracy włożonej przez nią w jego trenowanie.

Fot. Agnieszka Janik

Sporą część scenicznego sukcesu przypisałabym także jej charyzmatycznej osobowości i doskonałemu kontaktowi z publicznością. Wręcz emanowała pozytywną energią, wewnętrznym ciepłem i serdecznością, ale też zdrową pewnością siebie. Jako kobieta nie mogę też nie wspomnieć o fantastycznych kostiumach, w których występuje na tej trasie. Wszystkie te elementy składają się na wizerunek jednej z najbardziej wyrazistych artystek mojego pokolenia.

Fot. Sigga Ella

Był to jeden z najpiękniejszych koncertów, w jakich miałam przyjemność uczestniczyć, i wpisuję go na swój osobisty top, tuż obok koncertów Dead Can Dance i Wardruny. Nawiasem mówiąc, Eivør i Einar Selvik współpracowali ze sobą już nie raz, czego owocem był m.in. wspólny ubiegłoroczny koncert w Kopenhadze, zagrany z towarzyszeniem chóru i Duńskiej Narodowej Orkiestry Symfonicznej. Zobaczenie ich razem na żywo w takiej konfiguracji pozostaje w sferze moich największych koncertowych marzeń.

Fot. Sigga Ella

Setlista: „Ein Klóta”, „Jarðartrá”, „Hugsi Bert Um Teg”, „Purpurhjarta”, „Let it come”, „Skyscrapers”, „Trøllabundin”, „True love”, „Enn”, „Lívsandin”, „Upp Úr Øskuni”, „Gaia”, „Salt”, „Í Tokuni”, „Gullspunnin”, „Falling free”.

Obserwuj Eivør:

https://www.facebook.com/eivormusic

http://www.eivor.com

O autorce: Miłośniczka niebanalnych dźwięków i dobrego kina, współautorka magazynu kultury niezależnej Hard Art.

Back To Top