16 września w łódzkim klubie UV przypuszczono atak na zmysły słuchaczy – wydarzył się „akustyczny blitzkrieg”, jak określono to w opisie wydarzenia. Lydia Lunch, jedna z czołowych postaci nowojorskiego ruchu no wave, wieczna buntowniczka i królowa kontrkultury, wraz z Markiem Hurtado, francuskim muzykiem i wszechstronnym artystą, wystąpili w repertuarze legendarnego Alana Vegi
Autorka: Justyna Wróblewska
Zarówno Lunch, jak i Hurtado przyjaźnili się oraz współpracowali z kultowym wokalistą Suicide, a w 2014 r. połączyli siły, by uczcić jego twórczość. Zadanie było co najmniej trudne, bowiem charakterystyczny styl Suicide wydaje się niemożliwy do podrobienia, a każda próba coverowania może zostać uznana za profanację. Któż jednak miałby to zrobić, jeżeli nie tych dwoje prowokatorów?
Tego dnia widownia dopisała, wypełniając klub UV po brzegi. Na scenie pojawia się ubrana na czarno Lunch oraz kryjący się za ciemnymi okularami Hurtado, którego prezencja i ruch sceniczny nasuwają mi skojarzenia z niemieckimi EBM-owcami. Od pierwszych sekund nasze uszy atakuje chaotyczne intro oraz chropowaty wokal Lydii. To już nie jest ta sama młoda punkówa z dziecięco-dorosłym głosem. Wokalistka korzysta z dwóch mikrofonów, a z głośników wylewa się apokaliptyczny przekaz wyjaskrawiany przez krzyki, jęki i sceniczny chłód artystki. Hurtado i Lunch zinterpretowali synth-punkowe dźwięki Suicide po swojemu, tworząc dużo bardziej noisowy, lecz równie bezkompromisowy performance. Głębokie wibracje basu, powtarzalny beat, sample imitujące dźwięk silnika, migające światła – publika momentalnie zapada w trans.
Dobrym posunięciem jest prośba o schowanie telefonów – dzięki temu można cieszyć się występem, wsiąknąć w niego bez konieczności oglądania lasu rąk nagrywających filmiki smartfonami. Musicie więc wybaczyć brak zdjęć z koncertu. Telefonozę, jedną z największych chorób naszych czasów, punktuje zresztą Lydia, wykrzykując hasła o wszechobecnej kontroli, której dajemy się poddawać za pomocą social mediów. I’m like a one-woman protest machine – jak mówiła o sobie artystka. Między utworami nie ma żadnych przerw (z wyjątkiem tych, gdy Lunch musi pociągnąć z butelki), dźwięki stapiają się w całość. Piękny, kontrolowany chaos.
Koncert jest zdominowany przez utwory z kultowej, pierwszej płyty „Suicide” – najbardziej radykalnego i konfrontacyjnego dzieła Vegi i Martina Reva. Początek setu w postaci takich utworów jak „Girl” czy „Touch Me” wybrzmiewa niczym preludium budujące napięcie pod prawdziwie mocny cios. Nadchodzi on wraz z „Viet Vet”, antyestablishmentowym manifestem opowiadającym o nierównościach społecznych i porzucaniu weteranów, którzy „zużyli się” podczas wojny, na pastwę losu.
He’s a wasted, he’s a worn
Don’t shoot
Don’t shoot
You owe me a debt
Ponura, transowa aranżacja i hasła wykrzykiwane ze złością przez Lunch (There’s no glory in war!) tworzą klimat przejmującego happeningu antywojennego. Atmosferę podtrzymują „Sniper”, „Rocket USA” czy najbardziej znany utwór Vegi – „Ghost Rider”. Zaangażowane politycznie i społecznie teksty Suicide, w połączeniu z agresywnymi okrzykami Lydii i energetyczną ekspresją Hurtado, wypadają przekonująco. Publika przez chwilę może poczuć się jak zbuntowana amerykańska młodzież podczas protestów wietnamskich – The war is never over!
Baby baby baby he’s screamin’ the truth
America America’s killin’ its youth
Na sam koniec wisienka na torcie – „Frankie Teardrop”, w wersji agresywniejszej, jeszcze bardziej psychodelicznej. Przesterowany dźwięk, zgrzyty, szum, eksplozje hałasu i charakterystyczny lejtmotyw hipnotyzują, nadając kompozycji nowego wymiaru. Frankie’s gonna kill his kid. Frankie picked up a gun – recytuje przejmujący tekst Lunch, a przed moimi oczami stają sceny z filmu „Combat Shock” (1986). Po zakończeniu utworu Lydia schodzi ze sceny. Nie będzie bisów, publiczność powoli budzi się z transu, by skupić się na własnych refleksjach.
Lydia Lunch official: https://www.facebook.com/LydiaLunch