Na początku XXI w. muzyka neofolkowa święciła triumfy. Wkrótce potknęła się o własne nogi i rozbiła sobie twarz. Czy na scenie jest miejsce dla obiecujących artystów, którzy ożywią ten gatunek? Wyróżniamy cztery godne uwagi projekty

Autor: Przemysław Murzyn

Z pasją i zachwytem poznawałem muzykę neofolkową na początku lat dwutysięcznych, ale szybko do mnie dotarło, że jest to formuła z dość krótkim terminem ważności, nawet mimo faktu, że ówcześni najważniejsi przedstawiciele gatunku tworzyli swoje akustyczne, apokaliptyczne pieśni od dobrych kilku czy kilkunastu lat. I wciąż to działało, lepiej lub gorzej. Ale też ileż można przy akompaniamencie trzech akordów na krzyż śpiewać hymny przeciw nowoczesnemu światu i nie zjeść własnego ogona?

Czas potwierdził moje obawy. Legendy albo przeszły na emeryturę (Death in June), albo diametralnie zmieniły styl (Current 93), albo formalnie wciąż istnieją, ale od lat nie nagrywają ciekawych materiałów (Sol Invictus). Solidna druga liga też się w znacznym stopniu z różnych powodów wykruszyła, myślę tu o np. Fire+Ice, Sonne Hagal albo Forseti. Na pewno nie pomógł też niekontrolowany wysyp obwieszonych runami chłopaków z gitarką tworzących jedno-, dwuosobowe projekty, z których każdy brzmiał jak klon poprzedniego. I tak, podobnie jak w przypadku martial industrialu, pod koniec pierwszej dekady XXI w. gatunek potknął się o własne nogi i rozbił sobie twarz.

© Death in June

Czy neofolk się pozbierał i dumnie kroczy dalej? Nie do końca. Są oczywiście zespoły, które – zachowując wszelkie proporcje – możemy nazwać dużymi, jak Rome, :Of The Wand And The Moon: albo łączący neofolk ze stylistyką gothic/dark wave Ordo Rosarius Equilibrio, ale kolejne pokolenie artystów niekoniecznie zaadaptowało tę stylistykę do swoich czasów. Ja również byłem gotowy postawić krzyżyk na neofolku i starać się znaleźć ciekawe rzeczy na płytach tych pięciu zespołów na krzyż, które wciąż mają coś do powiedzenia. Czasem to się udaje, wszak takie :Of The Wand And The Moon: z każdą kolejną płytą wydaje się coraz lepsze. Ale nowi, fajni artyści… paaanie. Ze świecą szukać. Zawziąłem się jednak, chwyciłem tę świecę w garść i wygrzebałem kilka ciekawych nazw, które może niekoniecznie zwiastują powrót gatunku w pełnej chwale, ale dają do myślenia, że może to moje czarnowidztwo, przynajmniej na tę chwilę, jest przedwczesne. Zabiorę was zatem w cztery strony świata i opowiem o czterech świetnych młodych projektach neofolkowych, które w ostatnich kilkunastu miesiącach zapewniły mi całkiem sporo przyjemnych chwil ze słuchawkami na uszach.

Fot. Joanna dArk

FALGAR

Cel pierwszej podróży może być dla was zaskakujący, bo trudno zaliczyć neofolk do głównych towarów eksportowych Puerto Rico, państwa znanego do tej pory raczej z tego, że puściło w świat Ricky’ego Martina i tego koleżkę od „Despacito”. Tymczasem Falgar niewiele ma wspólnego z plażowymi rytmami wyżej wymienionych. Pod tą nazwą kryje się pochodzący z San Juan, choć dziś rezydujący w Stanach, Etienne Tel’uial. Tak naprawdę w tym przypadku trochę naciągam koncepcję tego tekstu, bo to nie jest bardzo młody projekt – jego początki datują się na rok 2007. Ale kilka pierwszych płyt Falgar było wypełnionych dość topornym, choć niepozbawionym pewnego naiwnego uroku black metalem. Jednakże w 2014 na wysokości albumu „Lejanía​” Etienne diametralnie zmienił kierunek muzyczny, co okazało się strzałem w dziesiątkę, bo jego akustyczne snuje potrafią być naprawdę ujmujące. To dość płodny muzyk, wydający mniej więcej jedną płytę na rok.

© Falgar

Dziwnym nie jest, ponieważ jego kawałki nie odznaczają się jakąś szczególną złożonością aranżacyjną bądź wykonawczą. Wręcz przeciwnie, Etienne wychodzi z założenia, że w prostocie tkwi siła, stąd ten neofolk hispano ancestral (jak sam swoją twórczość określa) to w zasadzie tylko gitara akustyczna, klawisz, męski głos i dwie tony reverbu. Brzmi jak przepis na porażkę? Niekoniecznie, w całej tej strukturalnej ascezie Falgar potrafi zawrzeć masę emocji, smutku, romantyzmu i tęsknoty za tym, co już dawno odeszło. Brzmi to też zupełnie inaczej niż neofolk anglosaski czy teutoński, nie tylko z powodu hiszpańskojęzycznych liryków, ale i brzmienia gitary, która w temacie melodyki i frazowania słusznie przywodzi na myśl estetykę iberyjską bądź latynoską. I to są proste, ale naprawdę świetne piosenki.

Muzyka nieskalanego lądu

Etienne doskonale wie, jak złapać słuchacza za serce, tu podkreślając atmosferę umiejętnym pociągnięciem klawisza – nieważne, że czasem trącącego dungeonsynthową barwą – tam wzruszyć kawałkiem pięknej melodii na gitarze. I tak, on pewnie tym reverbem maskuje jakieś niedoskonałości. Ale w zasadzie jakie to ma znaczenie, skoro to działa? Lirycznie Falgar porusza tematy świętej roli kobiety w historii świata, szacunku dla przodków i iberyjskich tradycji pogańskich, choć czasem też przewija się temat chrześcijaństwa przefiltrowanego przez latynoską kulturę. Choć to może sobie dopowiadam, bo teksty Falgar są wyłącznie w języku hiszpańskim. Dla mnie to jednak muzyka nieskalanego lądu, na którym nie stanęła jeszcze europejska stopa. I muzyka tęsknoty za czasem, do którego nie ma już powrotu. Przypomnijcie sobie ten moment z filmu „1492” Ridleya Scotta, kiedy zza mgły oczom Kolumba i jego załogi wyłania się dziewicza dżungla. Wszyscy wiemy, co działo się potem. To jest właśnie Falgar.

Do sprawdzenia:

1. „Recuerdos del Inframundo” (najlepsze kawałki: „Guerreros de Sangre”; „Eterna es tu Voz”).

2. „Misterios de Ilurbeda” (najlepsze kawałki: „Ante tus fronteras”; „Tiempos de Oro”).

© Falgar, https://www.facebook.com/falgarmusic

SUN VESSEL

Przenosimy się kilkanaście tysięcy kilometrów na południowy zachód i lądujemy w Australii, lecz nie po to, aby odwiedzić wygrzewającego się na emeryturze Douglasa P., ale żeby porozmawiać o jego zdolnym uczniu, skrywającym się pod nazwą Sun Vessel. Przez wiele lat pośród neofolkowej braci pokutowała opinia, że największym naśladowcą Death in June jest duńska grupa :Of the Wand and the Moon:. Trudno się z tą tezą nie zgodzić, przede wszystkim w odniesieniu do wczesnych płyt, ale od pewnego czasu Kim Larsen wraz z kompanami starają się podążać swoimi własnymi ścieżkami, nie do końca oczywiście zrzucając maskę czerwcowego moru, ale jednak poszerzając nieco horyzonty, z korzyścią dla samej muzyki rzecz jasna. Czy to oznacza, że nic już się nie znajdzie dla zatwardziałych szalikowców Death in June na współczesnej scenie neofolkowej? Otóż nie.

Napisałem o Sun Vessel, że to uczeń Douglasa. To określenie nie oddaje w pełni istoty rzeczy. Sun Vessel jest jak młodszy brat Death In June, wpatrzony weń jak w obrazek i naśladujący wszelkie jego poczynania. Mówiąc prosto z mostu, Sun Vessel na potęgę rżnie bezwstydnie z Death in June, ale kurde… robi to z takim wdziękiem, gracją i finezją, że nie sposób nie polubić tego Australijczyka, zabierającego nas w podróż w przeszłość do czasów chwały wytwórni World Serpent. Nie wiem, może oni się znają albo może podczas sesji nagraniowej Douglas stał za plecami muzyka z gnatem w dłoni i szeptał mu do ucha: „Graj tak jak ja, or else…”. Oczywiście troszkę tu sobie dworuję, bo słucha się tego świetnie, i to nie tylko w myśl zasady, że najlepsze piosenki to te, które już znamy.

© Sun Vessel

Projekt wydał dwie pełne płyty: „Etched In Eternity” i „A Seed Fallen To Earth”, nakładem Gladivs Records. Ma też na koncie split z jakimś ideologicznie szemranym bandem, więc to pomijam, ale te dwa długograje to świetnie zaaranżowany neofolk, z doskonałym flowem – dla fanów „But What Ends When the Symbols Shatter” albo „Rose Clouds of Holocaust” pozycja obowiązkowa. I będąc całkowicie szczerym, przy całej fascynacji Death in June jednak nie nazwę Sun Vessel li tylko epigonem, jako że na przestrzeni tych dwóch płyt słychać progres zarówno w kwestii brzmieniowej, jak i urozmaicenia kompozycji, bo na „A Seed Fallen to Earth” pojawia się choćby przyjemny element post-punka („Creation’s New Camouflage”), a w takim „Divine Authority” możecie usłyszeć, jak zabrzmiałby klasyczny neofolk zagrany na metalową modłę. Jeśli tak ma brzmieć współczesny neofolk, to… no dobra, byłaby lipa, gdybyśmy mieli tylko takie projekty jak Sun Vessel. Ale jeden taki fajny naśladowca nie zaszkodzi, a świetnymi kawałkami nigdy nie pogardzę, nawet za cenę oryginalności.

Do sprawdzenia:

1. „Etched in Eternity” (najlepszy kawałek: „Sacred Nobility”).

2. „A Seed Fallen to Earth” (najlepsze kawałki: „Through the Copse”, „Through the Meadow”, „Creation’s New Camouflage”).

THIRD EYE OF THE CRONE

Wracamy do Europy, a dokładnie na Wyspy Brytyjskie, gdzie rezyduje grupa Third Eye of the Crone. I tak jak o Falgar czy Sun Vessel zapewne część z was słyszała, bo to nie są zupełnie anonimowi twórcy, tak stawiam kilka złotych, że Third Eye of the Crone to zupełnie nowa nazwa dla zdecydowanej większości czytelników. Sam o projekcie pewnie nigdy bym się nie dowiedział, gdyby muzycy sami do mnie nie napisali.

Zespół wydał do tej pory dwie EP-ki. Pierwsza, „From the Tomb”, jest jeszcze dość surowa i nieśmiała, natomiast wydana w sierpniu tego roku „Through Doorways of Stone” to kawałek fantastycznego neofolku, który nawiązuje zarówno do akustycznej apokalipsy Current 93, jak i brytyjskiego psychodelicznego folku w stylu Donovana czy wczesnego T.Rex. Albo ścieżki dźwiękowej z „The Wicker Man”. Ogólnie ten film to dobry drogowskaz odnośnie do atmosfery – atmosfery pogańskiej, nieco baśniowej, przywodzącej na myśl odludne wioski zamieszkałe przez ludzi żyjących w zgodzie z naturą.

Through Doorways of Stone” EP, © Third Eye of the Crone

I jest to pełna profeska. Tak po prawdzie po pierwszym przesłuchaniu tej EP-ki najpierw sprawdziłem, czy projekt ów nie wystąpił na którejś z części wydawanego przez Cold Spring cyklu „Dark Britannica”, prezentującego w dość kompleksowej formie współczesne brytyjskie podziemie neo/psych/acid-folkowe. Ale nie, nic nie przemknęło pod moim radarem, to zupełnie nowy band, choć strzelam, że muzycy za nim stojący nie są świeżakami. W przeciwieństwie do Falgar i Sun Vessel – i ich raczej skromnego zestawu środków wyrazu – Third Eye of the Crone do standardowego neofolkowego pakietu dorzuca też melotron, organy, cytrę akordową czy flet.

To wszystko sprawia, że nad płytą unosi się też delikatny duch prog rocka. Ale spokojnie, to subtelne naleciałości nawiązujące do tej mniej obciachowej gałęzi gatunku. A nad wszystkim góruje kapitalny wokal, jednocześnie mocny i delikatny, który z miejsca wskakuje do czołówki gatunku. Lata świetlne od Tony’ego Wakeforda. No i jest to muzyka, która mogła powstać tylko na Wyspach Brytyjskich. Ten feeling wrzosowisk i zamglonych łąk jest niepodrabialny. Gdzieś w oddali pobrzmiewają mi też echa In Gowan Ring i Birch Book… Świetne wykonawczo, chwytliwe i ujmujące. O taki neofolk nic nie robiłem.

Do sprawdzenia:

1. „Through Doorways of Stone” (najlepsze kawałki: „Dimensions of Gold”, „A Lake of Unknowing”).

KIELICHY

Czas kończyć naszą podróż. Lądujemy w Polsce, ale zanim rozejdziemy się do domów, odwiedzamy jeszcze Wrocław, gdzie mieszkają sobie Kielichy. Polski neofolk to nie jest coś spotykanego na co dzień. Są By the Spirits i Grave of Love. Kilka lat temu dość popularna była mocno patriotycznie nastawiona Ludola (zajrzałem przed chwilą na Discogs i zdziwko: ten projekt wciąż istnieje). Plus kilka mniejszych projektów oraz efemeryd, które pojawiły się tylko po to, żeby szybko zniknąć.

I nagle zupełnie znikąd pojawiają się Kielichy, czterech chłopaków, na zdjęciach wyglądających jak studenci ASP, oferujących muzykę… której tak naprawdę neofolk jest być może główną składową, ale jedną z jej części. Melancholia, mizantropia, melodia – tak opisują swoją twórczość. Jasne, to dźwięki nawiązujące do brzmień, które święciły triumfy, kiedy Kielichy robiły jeszcze w pieluchy, ale to tym lepiej, bo w ich wykonaniu ta nieco skostniała formuła zostaje przefiltrowana przez młodzieńczą wrażliwość i nabiera zupełnie świeżego charakteru.

Fot. Marta Janus, © Kielichy

Pierwszy numer na jedynej jak do tej pory wydanej EP-ce, „Srebro-błękit”, to postczerwcowy neofolk pełną gębą, a polski tekst jest tu tylko wartością dodaną. Ale potem robi się gęściej. Nie wiem, czy mi się przyśniło, czy muzycy gdzieś przyznawali się do fascynacji Swans, ale w drugim numerze, „Bałtyku”, i w piątym, „Z Lata Nic Nie Zostało”, gdzieś mi te łabędzie śpiewy faktycznie pobrzmiewają. Z kolei trzeci – „Karuzela” – to festyn pełen ludzi uśmiechających się szeroko, odsłaniając poczerniałe zęby i krwawiące dziąsła. A „na koniku marchewkowym siedzi mały ja bez głowy”. Ładne. Czyli można zachować neofolkowy trzon i zagrać muzykę po swojemu. Kielichy to pełnoprawny band, grający coraz więcej koncertów i chyba warto im kibicować. Zwłaszcza, że to nasi.

Do sprawdzenia:

1. KIELICHY EP (najlepszy kawałek: trudno wybrać, ale chyba „Bałtyk”)

Aktualne koncerty zespołu, październik 2024 © Kielichy, https://www.facebook.com/kielichy

Czyli dzieje się. Te cztery według mnie najciekawsze młode zjawiska na neofolkowej scenie nie oznaczają może, że gatunek odżył w pełnej chwale. Ale okazuje się, że da się jeszcze coś powiedzieć w tej muzyce i warto szukać po Bandcampach, bo można wygrzebać fajne perełki, które może kiedyś osiągną status Rome albo :OTWATM:. W roku 2024 miejsca na scenie jest dużo; kto miał działać, działa, kto miał paść, padł. Czas na nową falę. A ja zdałem sobie sprawę, że nie wspomniałem o dwóch bardzo dobrych grupach z Ameryki Północnej, czyli Crooked Mouth i Headstone Brigade. Zatem o nich w drugiej części artykułu.

Back To Top